Nowy teledysk Ks. Jakuba Bartczaka

To jest utwór pogodny i pozytywny, bo takie jest chrześcijaństwo, taka jest wiara – mówi ks. Jakub Bartczak o swoim najnowszym utworze. Posłuchaj!

To drugi kawałek z zapowiadanej na wrzesień kolejnej płyty ks. Jakuba Bartczaka. Tytuł “Odchodzę” nawiązuje do ulotności chwil w życiu, które warto łapać i z nich korzystać. Bo życie to rzeczywistość dynamiczna.

– Od razu dementuje i odpowiadam, bo dostałem wiele zapytań odnośnie do tego tytułu – nie mam kryzysu wiary czy kapłaństwa, wręcz przeciwnie. To hasło piosenki do tego nie nawiązuje – mówi “Gościowi” ks. Bartczak.

Jak zwykle w treści utwór przepełniony jest chrześcijańską myślą. Sam autor wyjaśnia, że jego rap to zaproszenie do wiary, dlatego cieszy się, gdy dociera do ludzi wątpiących lub niewierzących. W komentarzach pod piosenkami w serwisie YouTube wielu ludzi przyznaje, że daleko im do Kościoła, ale rap ks. Jakuba przepełnia ich nadzieją i budzi pozytywne emocje.

– Niektórzy piszą do mnie w listach, że ich nawrócenie było mocno związane z moja muzyką. Bogu niech będą dzięki. Mija 8 lat od kiedy wypuściłem jako ksiądz pierwszą piosenkę. W tym czasie otrzymałem wiele budujących mocnych świadectw, zachęcających do dalszego ewangelizowania poprzez hip-hop – przyznaje ks. Jakub.

Zapowiada jednak, że następna płyta, która być może wyjdzie za 3 miesiące, ma być tą ostatnią.

– Przede wszystkim chce realizować swoje powołanie kapłańskie i spełniać zadania jako ksiądz. Od razu mówię, że nie czuję się stary, ale ja też nie jestem stricte artystą i nagrywanie piosenek to nie jest moje główne życiowe zadanie. Treść mojego życia tworzy kapłaństwo, a rap to cząstka. Od czasu do czasu coś pewnie nagram, ale raczej nadchodząca płyta będzie ostatnią i nie będę już robił tak dużych projektów. Oczywiście nie wiem, co będzie dalej. Może Pan Bóg postawi przede mną jakieś kolejne zadania? – zastanawia się raper w sutannie.

Jego muzyka nie ma ograniczeń pokoleniowych. Słuchają jej zarówno dorośli, młodzież, jak i dzieci. Niesie za sobą masę pozytywnej energii i przesłania o miłości Boga.

– Wiem, że dużo rapu przepełnionego jest wulgaryzmami. Czasem słyszę, jak dzieci przechodzą pod oknem mojej plebanii i z telefonu puszczają piosenki składające się z przekleństw. To są czteroklasiści i piątoklasiści! Dlatego staram się tworzyć rap z przesłaniem i radością. Wiara jest czymś pięknym i chce to ukazywać w swojej muzyce – wyjaśnia kapłan na co dzień pracujący w Sulistrowicach pod górą Ślężą.

Jego zdaniem księża powinni potratować hip-hop jako narzędzie do ewangelizacji, ale jeśli już się za to biorą, muszą to robić dobrze.

– Akcja hot16challenge pokazała, że rapowanie nie jest proste, gdy ma dobrze brzmieć i wpadać w ucho. Jeśli jakiś ksiądz chce rapować, nie ma problemu. To jak z jazdą na motorze. Nic w tym złego. Tylko powinien to robić dobrze, żeby jego utwory kogoś przyciągały i nie stały się antyewangelizacją. Ważne okazują się priorytety. Nie możemy ich pokręcić. Nie raper-ksiądz tylko najpierw ksiądz, a potem rap – podsumowuje ks. Jakub.

Źródło: https://wroclaw.gosc.pl/

Odwołanie dyspensy od obowiązku uczestnictwa we Mszy Świętej w niedzielę i święta

Informujemy, że w związku ze zniesieniem przez władze państwowe ograniczeń co do liczby osób mogących uczestniczyć w liturgii w kościołach i kaplicach, abp Józef Kupny Metropolita Wrocławski postanawia z dniem 6 czerwca 2020 r. o zakończeniu obowiązywania dyspensy od obowiązku uczestnictwa we Mszy Świętej w niedzielę i święta.

Zachęcamy wszystkich wiernych Archidiecezji Wrocławskiej do uczestnictwa we Mszach Świętych oraz korzystania z Sakramentów Św.

Uroczystość zesłania Ducha Świętego

W dniu zesłania Ducha Świętego stała się rzecz niezwykła, oto zmartwychwstały Jezus “podzielił się z całym Kościołem, z każdym z nas swoim duchem”. Tą niezwykłą, bo istniejącą na sposób osoby miłością Syna Bożego ku Ojcu, i Ojca ku Synowi, Duch Św. jest jakby nadprzyrodzonym implantem wszczepionym człowiekowi, oddanym do naszej natury genem Boga. To dlatego Apostołowie napełnieni Duchem Św. mogli czynić rzeczy niezwykłe i nadnaturalne.

Dlatego prości rybacy przemawiali nieznanymi sobie dotychczas językami i zdobywali się na męstwo, którym wcześniej się bynajmniej nie cechowali. Czynili cuda i mieli nawet władzę odpuszczania grzechów. To wszystko jest niemożliwie do wykonania ludzkimi siłami.

Bóg każdego z nas powołuje do przekroczenia ludzkiej natury. Obiecuje życie wieczne, które nam z natury się nie należy, ale i oczekuje zachowań, na które nas po ludzku nie stać. I wie, że tego powołania nie wypełnimy o własnych siłach. Dlatego zesłał Ducha Świętego, który dokonuje w nas i przez nas rzeczy nadprzyrodzonych. On przez nas kocha, modli się i świadczy o Jezusie. 

W uroczystość zesłania Ducha Św. nawiązujemy do tradycji powojennej, kiedy to na górze Ślęży w uroczystość odpustową gromadziło się tysiące wiernych z całego Dolnego Śląska. Chcielibyśmy do tych tradycji powrócić.

ARTURO MARI O ŚW. JANIE PAWLE II – REFLEKSJA

Karol Wojtyła prawdziwie kochał ludzi, nie było w nim żadnego udawania, wszystko było spontaniczne. Dla mnie był niezapomnianym ojcem i przyjacielem – powiedział Arturo Mari, były długoletni osobisty fotograf św. Jana Pawła II, w wywiadzie dla rzymskiego dziennika „La Stampa”.

Ich przyjaźń rozpoczęła się jeszcze w czasach Soboru Watykańskiego II, którego ówczesny krakowski biskup pomocniczy był jednym z najmłodszych uczestników. Wyznał, że uderzyła go „dobroduszność i prostota, z jaką mówił on o takich wielkich sprawach jak np. „zimna wojna”. Mari zaznaczył, że gdy był bardzo młody, interesowało go to, co się dzieje za żelazną kurtyną i wtedy mógł rozmawiać z młodym biskupem o wszystkim, z prawdziwą szczerością. „I tak tam w Watykanie rozkwitła przyjaźń, która trwała aż do ostatniej chwili, gdy poprosił, abym podszedł do jego łóżka i powiedział mi: «Arturo, dziękuję» w ostatnim dniu swego życia” – nie krył wzruszenia A. Mari.

Powiedział następnie, że Karol Wojtyła był dla niego „ojcem, który prowadził syna bez potrzeby udzielania mu rad”. Był on „człowiekiem fenomenalnym” i wszystko, co działo się w jego życiu: powołanie go na arcybiskupa, potem kardynała i w końcu wybór na Tron Piotrowy, nie zmieniło go, „pozostał takim samym Karolem, nie zmienił się ani jako człowiek, ani jako przyjaciel” – podkreślił rozmówca dziennika.

Zaznaczył, że papieża-Polaka cechowała skromność, naturalna prostota, miłość do bliźniego w każdym jego geście, w każdej rozmowie, promieniował spokojem, który nigdy go nie opuszczał. „Wziął mnie za rękę i poprowadził jak ojciec syna” – wspominał fotograf. Dodał, że nie było takiego problemu osobistego czy zawodowego, którego nie wyjaśniłby w dialogu. „Był zawsze stałym punktem odniesienia” – zauważył.

Zwrócił uwagę, że przyjaźń ta obejmowała także jego rodzinę i np. powołanie kapłańskie jego syna Giancarlo „dojrzewało spontanicznie w tym spokojnym klimacie”. Mari wspomniał, że któregoś dnia w ostatnich latach tego pontyfikatu, jego syn powiedział mu: „Żegnaj, tato, idę do seminarium”, a potem jako kleryk spotykał się z papieżem w Watykanie i w Castel Gandolfo.

Zdaniem byłego fotografa pogarszający się stan zdrowia Ojca Świętego stwarzał mu poważne problemy i bardzo cierpiał, „ale nigdy nie słyszałem, aby się skarżył”. Przyznał, że w czasie audiencji ogólnych pytał papieża, czy dobrze się czuje, na co zawsze słyszał twierdzącą odpowiedź. „Czasami tylko robił jakiś gest a ja mu mówiłem: «You are a strong man» (Jesteś mocnym człowiekiem). Później, gdy się modlił, zdawał się wychodzić ze świata” – dodał Mari.

Na pytanie, jak postrzega historyczne zmiany, których papież był głównym bohaterem, fotograf odparł, że „na własne oczy widziałem, jak historia przewraca kolejną kartę”. Rozpadła się żelazna kurtyna, „o której rozmawialiśmy na Soborze”, zawalił się Mur Berliński – wyliczał. Zwrócił uwagę, że świat zmieniał się z Janem Pawłem II, który był „wojownikiem, dużo walczył”. Ale był też żyjącym świętym, bo – jak zaznaczył rozmówca dziennika – „widziałem, że żył między ziemią a niebem”. Gdy stawał wśród ludzi, promieniował czułością, miał bardzo silną miłość do ludzi, brał na ręce dzieci, głaskał twarze wiernych z ojcowską czułością. Według Mariego „poezją było oglądanie jego gorliwości wobec bliźniego”.

Włoski fotograf zwrócił uwagę, że „nieopisanym urazem był zamach na Placu św. Piotra” [13 maja 1981]. On sam znajdował się wówczas na wyciągnięcie ręki od papieża, wszystko działo się na jego oczach i „do dziś nie wiem, jak znalazłem siłę, aby nadal robić zdjęcia”. Podkreślił, że „przełom historii powszechnej dokonał się na jego oczach i czułem, jak porywa mnie lawina”. Dodał, że później w jego umyśle utrwaliły się tysiące niezwykle pięknych chwil z udziałem papieża, np. jego spotkania z Matką Teresą z Kalkuty: bawił się z nią, żartowali i łączyło ich bardzo szczególne uczucie, znajdowali własne sposoby wzajemnej czci. Ona mówiła do niego: „Holy Father” (Ojcze Święty), on gładził ją po twarzy, jak to się dzieje wśród członków rodziny i całował ją w czoło – wspominał Mari. „Dziś wyobrażam sobie ich spotkania w raju z tą samą uśmiechniętą świętością jak w Pałacu Apostolskim” – dodał.

Odnosząc się do jednego z przydomków papieża – „obieżyświat” – Mari zaznaczył, że były szczególne miejsca, w których Jan Paweł II wyrażał bardziej znacząco swe ogromne człowieczeństwo. „Ale wszystkie jego podróże były cudowne” – zauważył. Przyznał, że szczególnie wspomina jego intensywną pielgrzymkę do Częstochowy, aby złożyć hołd Maryi, której był wielkim czcicielem. „Dokądkolwiek się udawał, piękno każdej jego wizyty dawało się zauważyć w kontaktach z ludźmi, w emocjach indywidualnych i zbiorowych podczas Mszy sprawowanych na bezmiernych przestrzeniach z udziałem milionów osób, jak np. w Manili [styczeń 1995 – KAI]” – przypomniał mówca.

Na pytanie, do jakich zdjęć jest najbardziej przywiązany, Arturo Mari odpowiedział, że ma jeszcze w oczach ludzi wychodzących na ulice, aby pozdrowić papieża w najuboższych dzielnicach Kalkuty, wielkie tłumy w fawelach brazylijskich, papieża wchodzącego do domów, aby rozmawiać z rodzinami, obejmującego matki w kuchniach, zaglądającego do garnków i pytającego kobiety, co gotują, śmiejącego się i żartującego ze wszystkimi. „Jest to cyklon braterstwa i uczucia, którego środkiem był Karol Wojtyła. Był człowiekiem wykraczającym poza normy, przyjacielem jedynym, szczególnym” – zakończył rozmowę długoletni fotograf papieski.

Źródło: https://opoka.news/

5-ta rocznica śmierci bpa Józefa Pazdura

7 maja 2020r. obchodziliśmy 5-tą rocznicę śmierci ks. bpa Józefa Pazdura, związanego od wielu lat z naszą parafią, którą wspierał materialnie oraz duchowo. Bp Józef Pazdur urodził się w Małopolsce 22.11.1924 r. Po maturze, którą zdał w 1946 r. przyjechał do Wrocławia, by rozpocząć studia na Uniwersytecie. Święcenia kapłańskie przyjął 23 grudnia 1951 r. Udzielił mu ich kard. Stefan Wyszyński, prymas Polski. Studiował na ATK w Warszawie, a później w Rzymie. Przez wiele lat był ojcem duchownym seminarium. W grudniu 1984 r. otrzymał nominację na biskupa pomocniczego archidiecezji wrocławskiej. Zmarł 7 maja 2015 r., spoczywa na Cmentarzu św. Wawrzyńca przy ul. Bujwida we Wrocławiu. Za duszę ŚP ks. bpa Józefa Pazdura odprawiona została przez ks. dra Ryszarda Staszaka i ks. Jakuba Bartczaka uroczysta Msza Św. Był to kapłan o głębokiej duchowości, jeden z najlepszych proboszczów i biskupów, którego ks. Ryszard Staszak spotkał na drodze swojego 48-letniego kapłaństwa.

Ksiądz bp Józef Pazdur ( 22 XI 1924 – 7 V 2015)

Bp Józef Pazdur był kapłanem pierwszego, powojennego rocznika wrocławskiego seminarium, wyświęcony przez Prymasa Wyszyńskiego 23 grudnia 1951r. Przyjechał do Wrocławia jesienią 1947r. lecz nie przyjechał jako repatriant ze wschodu. Pochodził z diecezji tarnowskiej, z województwa krakowskiego, z powiatu Limanowa. Zdawał maturę w Szczyrzycu, u cystersów, którzy w czasie wojny zorganizowali tajne nauczanie. Rodziny nie było stać, aby po wojnie pojechać do innego miasta i kontynuować naukę. Dlatego tamten rocznik jego kolegów był dłużnikiem cystersów – zgodzili się na zorganizowanie szkoły. W czasie, gdy zdawał maturę, przyszła wiadomość, że Wrocław wrócił do Polski. To była wielka radość. I stanął przed decyzją, czy dalsza edukacja w Krakowie, do którego właściwie mógł dojechać rowerem, czy też w innym miejscu. Zwyciężyła ciekawość i wybrał Wrocław. Jego mama mówiła: „O laboga, gdzie ty na ten dziki zachód chcesz jechać!” Ale decyzja zapadła i przyjechał. Zapisał się na Uniwersytet i Politechnikę, bo agronomia wtedy była na obu uczelniach, i zamieszkał przy ul. Ofiar Oświęcimskich.

Powołanie Ojca Biskupa Józefa nie urodziło się od razu. Uczył się na agronomii, brał udział w odgruzowywaniu uczelni. Po roku studiów w kościołach pojawiły się plakaty, że jest nabór na pierwszy rok do polskiego seminarium we Wrocławiu. Patrzył na nie z pewną ciekawością, ale nie budziła się żadna decyzja. Wszystko, co zdecydowało o jej podjęciu, stało się w kościele św. Michała Archanioła, którego przecież prawie nie było… – To było gruzowisko budowli – wspominał. Zwały kamieni usunięto tylko na tyle, aby dało się dojść do ołtarza. Przyszedłem, stanąłem na środku i wszystko, co tam zobaczyłem, jest początkiem mojej decyzji. Ołtarz był po lewej stronie, zbity z osmolonych desek, ze śladami trawiącego je ognia, przykryty białym obrusem. Paliły się żółte, woskowe świece, wetknięte w lichtarze. Nie było wątpliwości, że wyciągnięto je z pogorzeliska. Byli też ludzie. Siedzieli na deskach opartych o cegły. Czekali i to ich czekanie było początkiem. Myślałem: Ołtarz jest, ludzie są, ale księdza nie ma. A może ty byś był księdzem? Najpierw zwierzył się kolegom. W tym czasie był prezesem Samopomocy Podhalan studiujących we Wrocławiu, mieszkał przy Chrobrego. Kupił po drodze butelczynę „czystej, ojczystej, co duszy nie plami” i zwołał zgromadzenie studentów. Zaniemówili. O co chodzi? Takich spotkań przecież nie zwoływał. A on postawił butelczynę na stół i mówi: Idę do seminarium. Zapadła cisza, zaraz szepty: Albo zwariował, albo się romantycznie zakochał. Potem pojechał do domu. Siostra nie była zadowolona – już zdążyła go wyswatać, więc pokrzyżował jej plany. Mama, rozumna góralka, powiedziała „Dobrze, dziecko, tak zrób”. Była zadowolona, choć nigdy nie sugerowała mu takiej drogi.

Do seminarium przyjmował ich wtedy… Ks. prał. Jan Czapliński mówił, że chyba Anioł Stróż, skoro tak ładnie wytrwali, a tak naprawdę to ks. rektor Marcinowski, na ul. Strzeleckiej, u sióstr elżbietanek, w parafii św. Bonifacego. Rektorat to był korytarz, stolik i dwa krzesła pod oknem. Budynek seminarium zaczęto dopiero odbudowywać, od parteru. W czasie zimy w tych odkrytych częściach budynku, gdzie nie było stropu, było lodowisko. Jeździli w wojskowych butach po korytarzach, po lodzie. 1 października 1947 r. otwarto seminarium. Było ich 24. Z tej grupy doszło do kapłaństwa dziewięciu. W sumie wyświęcono wtedy czternastu, bo pięciu dołączyło z innych seminariów. 1 października ks. inf. Karol Milik otworzył seminarium, 8 rozpoczęły się rekolekcje prowadzone przez o. Franciszka Sąsiadka, jezuitę. Zapamiętali, że mówił, aby nie bali się tej służby, że to tak będzie mijać, jak z bicza trzasnąć. Mieli dobrych profesorów. Na Ojcu Biskupie zrobił wielkie wrażenie i kierował nim przez długi czas o. Albert Wojtczak, franciszkanin. Bywało tak, że brakowało profesorów i on, w wyjątkowych sytuacjach, potrafił tę lukę zapełnić, ucząc filozofii, kaznodziejstwa, liturgiki. Poprosił go o kazanie prymicyjne i pojechał z nim na Podhale. Mieli też dług u jezuitów. O. Sąsiadek, który poza wszystkim, co duchowe, uczył też wyczucia rzeczywistości. To byli ludzie solidnie wykształceni jeszcze przed wojną – mówił ks. Czapliński. Bp Urban, ks. Jelito, biblista. Przez cztery lata kazał im czytać Pismo Święte po hebrajsku! Ale nie mieli mu za złe, bo przecież, gdy ktoś rzeczywiście jest rozmiłowany w swojej dyscyplinie, to próbuje i innych zapalać. Najlepiej z nich znał hebrajski alumn Pazdur. Chętnie też dzielił się swoją wiedzą, podpowiadając tym mniej w hebrajskim rozkochanym.

Alumni rocznika 1951 pracowali fizycznie, odgruzowywali seminarium. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy rektor Marcinowski obchodził jubileusz kapłaństwa. Nie mieli prezentu, ale widzieli jego spacery po podwórzu i to, jak patrzy na trzy wielkie hałdy gruzu wywiezionego z seminarium. Alumn Józef Pazdur zwołał więc kolegów – było ich już wtedy trzy roczniki, i postanowili, że zostaną w wakacje na taki czas, jaki będzie potrzebny i wywiozą ten gruz. Wywieźli ponad 300 furmanek. To był ich dar. Drugie odgruzowywanie było wtedy, gdy byli już kapłanami, brali udział w odgruzowywaniu całego Ostrowa Tumskiego. Ks. Jan Czapliński malował meble w seminarium: ławki, szafy, stoły – cały miesiąc to trwało. Ale pracowali też w gospodarstwie rolnym. To był czas, kiedy i kuria i seminarium musiały mieć zaplecze gospodarcze. Nadarzyła się okazja: majątek w Trestnie, ale musiał ktoś tam gospodarzyć. Proweniencje rolnicze alumna Pazdura były znane, więc wezwał go Ksiądz Rektor i poprosił o pomoc. Trochę mu było przykro, bo przecież nie po to zostawił agronomię, aby do tych dusz śmiertelnych kwiczących i ryczących wracać, ale starał się tam angażować całą duszą. Alumni wyjeżdżali kursami na tydzień i tak pracowali. Najtrudniej było w czasie egzaminów – skrypty chowane ukradkiem podczas pielenia buraków nikogo nie dziwiły.

Formacja kleryków w tamtym czasie zasadniczo nie różniła się od dzisiejszej, natomiast dyscyplina była zupełnie inna. W jakiś sposób wymuszały ją trudne czasy. Wszystkie listy, które otrzymywali i wysyłali były kontrolowane. Decydowały o tym względy praktyczne – właśnie czasy. Bali się w swoich szeregach ludzi podsuwanych przez władze. Przed każdym wyjazdem kleryków do domu wybuchał jakiś skandal – albo ktoś coś komuś ukradł, albo zniszczył. Przed dniami otwartymi dla rodziców ktoś smarował klamki fekaliami. Wszystko po to, aby rzucić cień na to święte miejsce. Od święceń kapłańskich przyjętych 23 grudnia 1951 r. w katedrze wytrwali do końca. – Trzeba wciąż pamiętać, po co się tu jest. I odpowiadać na to pytanie: Muszę, bo chcę. A chcę, bo kocham – mówił Ojciec Biskup. W tamtych trudnych czasach miałem przekonanie, że uda się wytrwać, nie wypaść z dziejowego zakrętu tylko wtedy, gdy będziemy wiedzieć, po co tu przyszliśmy. Podjąłem trud bycia księdzem i tylko to się liczyło. Dziś jest trochę inaczej – mówił ks. prał. Jan. My mieliśmy inny początek. Byliśmy dojrzali. Wielu z nas brało udział w walkach partyzanckich. Wielu przyszło do seminarium w mundurze. I potem zamieniło ten mundur na sutannę. Ale gdy już zostajesz księdzem, to tylko to musi się dla ciebie liczyć: jak nim być najlepiej i do końca.

Biogram bp. Józefa Padura:

Józef Pazdur urodził się w Woli Skrzydlańskiej w Małopolsce 22 listopada 1924 r. Po maturze, którą zdał w 1946 r. przyjechał do Wrocławia, by rozpocząć studia na Uniwersytecie. Po roku jednak zdecydował się na formację kapłańską w Metropolitalnym Wyższym Seminarium Duchownym we Wrocławiu. Należał do pierwszego powojennego rocznika przygotowywanego do posługi w Kościele w stolicy Dolnego Śląska. Święcenia kapłańskie przyjął w archikatedrze wrocławskiej 23 grudnia 1951 r. Udzielił mu ich kard. Stefan Wyszyński, prymas Polski. Następnie został skierowany do pracy duszpasterskiej w parafii św. Jana Apostoła w Oleśnicy. W kolejnych latach był m. in. zarządcą majątków kościelnych, opiekunem scholi katedralnej „Cantorum”, a także nauczycielem religii. Studiował na ATK w Warszawie, a później w Rzymie. Przez wiele lat był ojcem duchownym seminarium. W grudniu 1984 r. otrzymał nominację na biskupa pomocniczego archidiecezji wrocławskiej. Jego zawołanie biskupie brzmi: „Unxit et misit” (Namaścił i posłał). Bp Józef Pazdur, oprócz realizacji wielu zadań duszpasterskich jest fundatorem niewielkiego kościółka w Sulistrowiczkach u podnóża góry Ślęży. Nosi on wezwanie Matki Bożej Dobrej Rady i Mądrości Serca. W serwisie Youtube można zobaczyć film nakręcony w 2012 r. z okazji jubileuszu 60 lat kapłaństwa i 27 lat sakry biskupiej bp. Józefa pt. „Ks. bp Józef Pazdur – Serdecznie Dobry Ojciec”. Zmarł 7 maja 2015 r., spoczywa na Cmentarzu św. Wawrzyńca przy ul. Bujwida we Wrocławiu.

Źródło: Tygodnik Niedziela, wydanie internetowe – 2020.05.07, autor: Agnieszka Bugała